Żółty liść
Stoję na tarasie swojego domu z facjatą, będącym najokazalszym przejawem życiowego dorobku naukowca i nauczyciela akademickiego. Wokół podobne urokliwe domki. Mieszkam w swego rodzaju siole, w dzielnicy willowej. Chłodno i wietrznie. Klon swobodnie, bez żalu rozrzuca swoje żółte liście, jakby po utracie zieleni nie miały dla niego żadnej wartości. A przecież piękne. Okazałe, skrzydlate, z domieszką czerwieni i pajęczyną zielonkawych żyłek. Piękne, ale kołują ku uwiądowi i śmierci. Jednak tu i ówdzie na gałęziach ostała się soczysta zieleń i partneruje żółci… Nostalgicznie i coraz zimniej. A w pokoju kawa stygnie. Nie zapalę światła, tylko małą lampkę z amorkiem przy podstawie. Przywołam ostatnią wiosnę, choć wydaje mi się odległa jak klejnot znaleziony w starej szkatułce. Tyle wiosen minęło mi bez emocji. Wchłonęły je pośpiech, nawał pracy, zagubienie w powszedniości. Ale ta… Wskrzesiła młodzieńczą euforię, sztubackie rozedrgane namiętności… Pamiętny majowy dzień kipiący młodą zielenią, zalany słońcem, zawirował mi w zmysłach. Podekscytowany, czułem, że może się wydarzyć coś, co potrząśnie moją jednostajną, perfekcyjną, poukładaną egzystencją. Wszedłem do wykwintnej, stylowej restauracji w bocznej, zacisznej ulicy. Oferowali tu wyśmienite obiady. We wnętrzu złotawy półcień, na ścianach kopie obrazów znanych mistrzów. Usiadłem przy masywnym stole obok „Śniadania na trawie” Maneta. Jak zwykle uśmiechnąłem się do dzieła. Leżące na przyduszonej trawie dorodne owoce nie zaostrzyły mi apetytu. Moje pragnienia rozpalała naga kobieta w wyzywającej pozie. Przejrzałem menu. Po namyśle zdecydowałem się na polędwiczki w sosie kurkowym. Podniosłem głowę i zobaczyłem „ją”. Nie zeszła z obrazu Maneta. Wyglądała na dwadzieścia lat. No… może trochę więcej. Prześliczny owal twarzy, klasyczny nosek, porcelanowa cera, ogromne piwne oczy, masywny bursztynowy warkocz przerzucony przez ramię. Nieco przypominała przychodzącą na świat Wenus z obrazu Botticellego, jednak na jej twarzy nie było zadumy i smutku bogini. Uśmiechnęła się do mnie iskrzącymi się oczami i ustami, których kąciki figlarnie wyginały się ku górze. Ledwie wydukałem, co zamawiam. Wodziłem wzrokiem za kelnerką czarodziejką w błękitnej sukni i miniaturowym fartuszku. Kiedy podawała mi zamówione danie, zauważyłem, że ma delikatne, białe dłonie. Mleczne dłonie. Więc jej ciało jest mleczne. Potwierdziły to szyja, dekolt i zgrabne, smukłe, mocne łydki. W wyobraźni ściągałem z niej niebieską sukienkę, by pieścić prężne piersi, krągłe biodra i najbardziej erogenną intymną strefę. Jadłem nieuważnie, plamiąc obrus. Usłyszałem, jak wymuskany kelner z wysoką czupryną, zwrócił się do niej – „Roksano”. Oryginalne imię. Pamiętałem je z dzieciństwa. Takie imię nosiła średniowieczna księżniczka, ukochana rycerza Gotfryda, bohatera książki Haliny Górskiej. Wróciłem do domu jak odurzony. Padłem na kanapę. Już nie byłem tamtym sobą – starzejącym się, choć wciąż przystojnym mężczyzną, zgaszonym, przytłoczonym lękiem przed przyszłością, której było coraz mniej. Moje ciało, naelektryzowane słodkimi dreszczami, do bólu tęskniło za jej młodym ciałem. Chyba nigdy nie przeżyłem erotycznego zauroczenia tak emocjonalnie, nieomal do szaleństwa. Miałem świetną prezencję i nie uwodziłem kobiet, tylko one mnie uwodziły. Może dlatego nie doświadczyłem miłości, która by mnie poruszyła i rzuciła na kolana. Mój obecny stan, jak przeanalizowałem, mógł wynikać również z obawy, że zdobycie tej dziewczyny będzie bardzo trudne, prawie nieosiągalne. Mogłem być od niej starszy nawet o trzydzieści pięć lat. Uroda przygasła. Damska kokieteria wokół mnie przycichła, chociaż wciąż się kręciła. Te, które chciały złapać męża przystojnego, nieźle sytuowanego już się wycofały. Bo jednak dominującym aspektem sprawy miała być miłość. Żeby ona kochała i żeby on kochał tylko ją. A tu kobiety mówiły o mnie „układny kochanek”, „asertywny kochanek”. Zręcznie potrafi się wyślizgnąć ze związku miłosnego. Aż i mnie wreszcie dopadło. Moja erotyczna, a z czasem miłosna euforia nie mijała. Zachorowałem na tęsknotę. Obiady konsumowałem już tylko w tej ekskluzywnej restauracji. Kiedy ona podchodziła do mojego stolika, rosło we mnie poczucie szczęśliwego dnia. Inni obsługujący wręcz mnie irytowali. Maskowałem rozczarowanie chłodną uprzejmością. U niej zamawiałem najdroższe dania, by zrobić wrażenie. I chyba zrobiłem, bo obsypywała mnie ciepłymi uśmiechami, odsłaniając ząbki jak z białego marmuru. Czasem dawałem jej sowity napiwek. Dziękowała z lekkim zażenowaniem. Beształem się w duchu, że nie potrafię się zdobyć na szeroki, uwodzicielski uśmiech. Coś mnie blokowało. A jeśli mnie weźmie za trywialnego, podstarzałego lowelasa… Może ją speszę… I mój uśmiech wciąż pozostawał grzeczny, zdystansowany. Kiedy podawała do stołu, pieściłem wzrokiem jej dłonie. Miałem ochotę wycałować smukłe palce w skromnych srebrnych pierścionkach. To byłoby szaleństwem, ale mógłbym po zapłaceniu za obiad szarmancko, z serdecznością ucałować jej dłoń. Nie. Chybabym się ośmieszył… Przestarzały gest podkreślałby mój wiek. A może kupić kwiaty… Podziękować za miłą obsługę. Ale kwiaty dla nieznajomej? Jakiej nieznajomej, stary durniu? A jeśli ją przeniknął twój żar, jeśli dzieli twoje miłosne odurzenie? Ta przeklęta przepaść wiekowa… Uniemożliwia swobodne relacje, paraliżuje wszelkie inicjatywy. I tak upłynęły dwa miesiące. Z kwiatami nie wystąpiłem. Aż tu przez kolejny tydzień nie pokazała się w lokalu. Zdarzało się, że nie pracowała w godzinach popołudniowych. Ale nie przez tydzień. Niech się dzieje, co chce. Do diabła z barierami. Ożenię się z nią, jeśli mnie zechce. Niechby miała tylko maturę… Jej słodycz i naturalność to najcenniejsze atuty. Miałem dosyć męczących intelektualistek, rozpaczliwie usiłujących podkopać moją erudycję. Co tam. Charles Chaplin ożenił się po pięćdziesiątce z siedemnastoletnią dziewczyną. Oona O’Neill urodziła mu ośmioro dzieci, byli szczęśliwym małżeństwem. I pomyśleć, że nie chciałem żyć w stadle i się rozmnożyć. Dzisiaj musi przyjść. Kupiłem ogromny bukiet czerwonych róż i z rozszalałym sercem wszedłem do restauracji. Ale jej nie było. Zdesperowany, wtargnąłem na zaplecze. Jak w gorączce wypytywałem wystrojoną szefową kuchni o panią Roksanę. Kiedy wróci, czy nie zachorowała. Kuchmistrzyni uśmiechnęła się pobłażliwie i odpowiedziała: „Pani Roksana już u nas nie pracuje. Ukończyła zaocznie anglistykę. Od września podejmie pracę w liceum”. Wcisnąłem bukiet w dłoń oszołomionej rozmówczyni i prawie wybiegłem z lokalu. Moje wnętrze skowyczało jak poturbowany pies. Odtąd funkcjonowałem jak w onirycznym świecie. Gdy zobaczyłem na ulicy plecy długowłosej blondynki, podbiegałem, by ujrzeć ukochaną twarz. Nie zrażały mnie ośmieszające miny i gesty zaskoczonych kobiet czy słowo „wariat”. Bo chyba zwariowałem. Jak znaleźć dziewczynę w ponadmilionowym mieście… Ale znalazłem. Lepiej, żebym nie znalazł. Szli przez park przytuleni i roześmiani. Miała na sobie pąsową sukienkę. On w dżinsach, skórzanej kamizelce i błękitnej koszuli. Bardzo przystojny. Mniej więcej w moim wieku. Bujna, szpakowata czupryna. Nie czułem się mniej atrakcyjny. Spokojnie. Pewnie to ojciec. Czuły tatusiek dumny z pięknej córeczki. Nagle zaczęli się całować. Jak kochankowie. Zrosłem się z parkową ławką. Przeszli. Nie zauważyła mnie.
Danuta Ewa Skalska